Kiedy troska staje się ograniczeniem

Kilka dni temu odebrałam telefon. Po drugiej stronie byli rodzice mojej klientki – kobiety po czterdziestce, matki niemal dorosłego już syna.
Zaczęli od pytań: Kim pani właściwie jest? Czy pani jest doktorem, czy może jakąś wróżką? Potem zapytali, kiedy ich córka była u mnie, bo ostatnio zachowuje się dziwnie, pogorszyło jej się, coś z nią jest nie tak.
A ona… po prostu zaczęła stawiać im granice.

To był moment, w którym poczułam coś bardzo znajomego – to napięcie między miłością a kontrolą. Między troską a wiarą w dorosłość własnego dziecka.
Nie udzieliłam im żadnych informacji. Zaproponowałam natomiast rozmowę – nie o córce, lecz z córką. Takie spotkanie, w którym wszyscy mogliby usłyszeć się nawzajem.
Po zakończonej rozmowie usłyszałam, jak matka – nie wiedząc, że słuchawka wciąż jest odłożona – mówi do męża z frustracją: „Powiedziała, że nie udzieli informacji!”
Usłyszałam w tym złość, bezradność, ale i coś więcej – głębokie przekonanie, że wiedzą lepiej, co jest dobre dla ich dorosłego dziecka.


Gdzie kończy się troska, a zaczyna kontrola?

Czasami zastanawiam się, gdzie są granice akceptacji.
Do czego jako rodzice mamy prawo, a kiedy powinniśmy się zatrzymać? Jak pozostać autentycznym, nie rezygnując z miłości, ale też nie przekraczając cudzej dorosłości?

Czy mamy prawo mówić o tym, co nam się nie podoba? Oczywiście, że tak. Ale mówienie nie oznacza decydowania.
Rodzicielstwo dorosłych dzieci to sztuka odpuszczania – i jednocześnie bycia obecnym, gdy ten drugi człowiek potrzebuje nas naprawdę.


Akceptacja, która nie jest zgodą na wszystko

Wczoraj rozmawiałam z przyjaciółką – mamą studentki.
Powiedziała:

„Zgadzam się, żeby chłopak mojej córki zostawał u nas na noc, bo tak naprawdę jaki mam wybór? Jeśli się sprzeciwię, oni i tak wynajmą mieszkanie i wyprowadzą się. Więc jeśli chcę mieć kontakt, zostaje mi akceptacja.”

Ktoś mógłby powiedzieć, że rodzic ma wpływ – może zabronić, może nie dać pieniędzy, może „postawić na swoim”.
Ale czy naprawdę o to chodzi?
Wychowywanie dziecka to nie tresura, to nie handel emocjami, to nie warunkowanie typu „zachowasz się dobrze – dostaniesz nagrodę”.
To towarzyszenie i pomoc w wejściu w dorosłość – z całym jej pięknem, ale i bólem.


A jeśli widzę, że moje dziecko cierpi?

To chyba najtrudniejsze.
Kiedy dziecko było małe, można je było wziąć za rękę i zabrać z piaskownicy, w której ktoś obrzucał je piaskiem.
Dziś już się nie da.
Bo nasze dorosłe dziecko chce zostaćchce próbować dalejchce się nauczyć samo.

I chociaż serce rodzica krzyczy: „Zrób coś, przecież widzisz, że cierpi!”, rozsądek – ten dojrzały rodzicielski głos – przypomina:

„To już nie twoja lekcja.”


Miłość bez kontroli

Znam wielu rodziców, którzy nie potrafią pogodzić się z faktem, że ich dziecko dorosło.
Że ma prawo kochać, rozstawać się, wybierać źle, popełniać błędy.
Czasem w tle słychać echo starych przekonań:
„Nikt nie jest tak dobry jak tatuś”,
„Będziesz kochać tylko mamusię”,
„Moje dziecko nie uprawia seksu”.

A przecież każdy z nas był kiedyś młody, zakochany, zagubiony.
Dlaczego więc tak trudno przyjąć, że nasze dziecko ma własne życie – nie tylko emocjonalne, ale i seksualne, duchowe, zawodowe, społeczne?


Granice i dojrzałość

Może mi się nie podobać wybór mojego dziecka.
Mogę go nie rozumieć, mogę się nie zgadzać, mogę nie lubić jego partnera.
Ale mimo wszystko – muszę akceptować fakt, że to jego życie.
Bo to ono jest dla mnie ważniejsze niż moje wyobrażenie o tym, jak powinno wyglądać szczęście.

Każdy z nas uczy się na własnych błędach.
Każdy ma prawo przeżyć swoje frustracje, porażki, rozczarowania – choćby po to, żeby dowiedzieć się, czego nie chce.


Zamiast kontroli – zaufanie

Być może to właśnie zaufanie jest najtrudniejszą formą miłości.
Nie to, które mówi: „Wierzę, że nie skrzywdzisz siebie”,
ale to, które potrafi powiedzieć:

„Wierzę, że nawet jeśli się potkniesz, dasz sobie radę.”

Rodzice dorosłych dzieci nie przestają być rodzicami.
Ale ich rola się zmienia: z przewodników w obserwatorów, z nauczycieli w świadków.
To wcale nie oznacza obojętności. To oznacza dojrzałość.


Bo kochać dorosłe dziecko, to ufać, że jego życie – nawet jeśli inne niż byśmy chcieli – jest jego własne.