W świecie, w którym każdy może mówić wszystko, coraz trudniej rozróżnić, kto naprawdę wie, o czym mówi.
Pytanie nie brzmi „czy mam prawo zabrać głos?”, ale: „czy wiem, co mówię — czy tylko mówię, co wiem?”
Tam gdzie słowo ma wartość
Natrafiłam ostatnio na informację, która mnie zatrzymała.
Według doniesień The Economic Times, powołujących się na dane Cyberspace Administration of China (CAC), w Chinach wprowadzono przepisy wymagające od twórców treści – influencerów i blogerów – posiadania odpowiednich kwalifikacji, jeśli chcą publikować na tematy takie jak medycyna, prawo, finanse czy edukacja.
Innymi słowy: zanim coś powiesz, potrzebne są dowody, że wiesz, o czym mówisz.
Nie wiem, czy to krok w stronę cenzury, czy w stronę odpowiedzialności.
Ale ta wiadomość mnie zaintrygowała.
Nie dlatego, że chciałabym, by ktoś decydował, kto może się wypowiadać – raczej dlatego, że zaczęłam się zastanawiać, czy w świecie, w którym każdy może mówić wszystko, wciąż potrafimy odróżnić „mówię, co wiem” od „wiem, co mówię”.
Psychologia z drugiej ręki
Internet, zwłaszcza w media społecznościowe, zalane są treściami o psychologii.
Przewijam ekran i co kilka postów widzę grafiki: „10 oznak, że jesteś w toksycznej relacji”, „Osoby z traumą dzieciństwa robią to nieświadomie”, „Ustal granice, chroń swoją energię”.
Czasem podpisane przez psychologa, ale częściej przez kogoś, kto po prostu dobrze czuje temat.
Niektóre z tych treści są naprawdę wartościowe – trafiają w sedno, porządkują myśli, pomagają nazwać emocje.
Inne sprawiają, że mam wrażenie, jakby język psychologii zaczął żyć własnym życiem, oderwany od znaczenia, z którego wyrósł.
Słowa takie jak „trauma”, „toksyczność” czy „granice” stają się hasztagami, które można wkleić wszędzie – od filmiku o relacjach po reklamę świecy sojowej.
Nie chodzi mi o to, by ludziom odbierać głos.
Przeciwnie – cieszę się, że mówimy o emocjach.
Chciałabym tylko, żebyśmy pamiętali, że emocje to nie diagnoza, a każde z tych słów ma swój ciężar, historię i kontekst.
Bo kiedy używamy ich lekko, czasem niechcący dotykamy miejsc, które dla kogoś są naprawdę bolesne.
Coaching i pewność jako kwalifikacja
Z coachingiem mam relację szczególną – to część mojej pracy i przestrzeń, w której od lat towarzyszę ludziom w zmianie.
Wiem, ile w tym zawodzie jest odpowiedzialności, ale też jak łatwo ją dziś rozmyć.
W sieci roi się od osób, które „po prostu czują, że potrafią pomagać” – i zaczynają to robić, często z najlepszymi intencjami, ale bez przygotowania.
Pod jednym z postów o etyce w coachingu zobaczyłam kiedyś komentarz, którego sens był mniej więcej taki:
„Nikt mnie nie uczył coachingu – sam doszedłem do wszystkiego po 25 latach doświadczenia. Dobrze wiedzieć, że uprawiam coś tak zaawansowanego.”
Z uśmiechem, z przekonaniem – i z kompletnym brakiem świadomości, że to właśnie jest problem.
Nie chodzi o odbieranie prawa do dzielenia się doświadczeniem.
Chodzi o to, że wystarczy dziś pewność siebie, by uznać się za eksperta.
Jakby samo przeżycie czegoś dawało licencję na doradzanie innym.
A przecież między „rozumiem cię” a „wiem, co powinieneś zrobić” jest przepaść.
Piszę to także jako psycholog i coach – ktoś, kto dobrze zna tę przestrzeń, ale wciąż uczy się słuchać więcej, niż mówi.
Medycyna pod wpływem lajków
W medycynie widać podobny schemat.
Kiedyś autorytet lekarza budował się latami, dziś wystarczy ring light i pewny ton.
Przewijając media społecznościowe, co jakiś czas pojawia się ktoś, kto tłumaczy, jak „oczyścić organizm” albo „odbudować odporność” za pomocą trzech prostych kroków i słoika z czymś zielonym.
Czasem filmik kończy się zdaniem: „Lekarze ci tego nie powiedzą” – jakby wiedza medyczna była spiskiem, a prawda kryła się w komentarzach pod nagraniem.
Niejeden raz dostawałam SMS-a z zaproszeniem do „współpracy przy dystrybucji naturalnych suplementów”.
W wiadomości napisano, że preparaty wspierają odporność, poprawiają nastrój, pomagają „odzyskać radość życia” – i, co szczególnie mnie uderzyło, że mogą pomóc w walce z depresją.
Obok obietnicy zdrowia pojawiła się druga: „szansa na niezależność finansową”.
Zatrzymało mnie to, bo pomyślałam, że dokładnie tu – w jednym zdaniu – spotykają się trzy języki: medycyna, coaching i sprzedaż.
I że gdy cierpienie staje się elementem oferty, bardzo łatwo pomylić troskę z marketingiem.
Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy chcą się rozwijać, zarabiać czy pomagać innym.
Ale są obszary, w których odpowiedzialność powinna ważyć więcej niż entuzjazm.
Depresja nie jest rynkiem zbytu.
To choroba, która wymaga wiedzy, diagnostyki, rozmowy z lekarzem – nie obietnicy w wiadomości SMS.
I może właśnie w tym wszystkim najbardziej niepokoi mnie to, że język nauki przegrywa z językiem pewności.
Badania i dane nie mają szans w starciu z energicznym głosem, który mówi: „Zaufaj mi, ja to przetestowałem”.
A przecież czasem najuczciwsze, co można powiedzieć, to po prostu: „Nie wiem, ale mogę poszukać odpowiedzi razem z tobą.”
Odwaga, by powiedzieć „nie wiem”
Zastanawiam się, czy dziś potrafimy jeszcze przyznać, że czegoś nie wiemy.
Nie dlatego, że brak nam wiedzy – ale dlatego, że boimy się ciszy po tych dwóch słowach.
Świat nagradza szybkość reakcji, pewność, gotowe odpowiedzi.
Tymczasem „nie wiem” to często najuczciwsze zdanie, jakie można wypowiedzieć.
To w nim zaczyna się prawdziwe uczenie, słuchanie i dialog.
Może odwaga mówienia to umiejętność powiedzenia : tego nie wiem. zrobienia miejsca tym, którzy wiedzą więcej.
Wiem, co mówię
Nie mam gotowej recepty.
Nie wiem, czy da się „uregulować” odpowiedzialność za słowo.
Ale myślę, że warto co jakiś czas zadać sobie pytanie:
czy wiem, co mówię, czy tylko mówię, co wiem?
Bo wiedza to jedno.
A świadomość, kiedy i jak się nią dzielić – i kiedy zamilknąć – to już prawdziwa oznaka mądrości.
Chińczycy mawiają, że „cisza jest źródłem wielkiej siły.”
Może tak.
Ale w świecie, w którym każdy ma mikrofon w dłoni, cisza mądrych bywa jak pusty eter -wypełniany przez tych, którzy nie mają nic do powiedzenia.
Może więc mądrość to już nie milczenie, ale odwaga zabrania głosu wtedy, gdy inni krzyczą najgłośniej.
No Comment